Gdy mówiłam jeszcze rok, dwa lata temu
o moim kierunku studiów – studia bliskowschodnie – zapadała niezręczna cisza,
oczekiwanie podpowiedzi, albo strzelanie kulami w płot, co się robi na takich
studiach i, najważniejsze, co się robi po ich ukończeniu. Co się robi po magisterce
– nie wiem, jestem dopiero na półmetku. Ale w trakcie uczymy się o kulturze,
polityce, historii państw arabskich i przede wszystkim języka. Po stwierdzeniu,
że będę się uczyła arabskiego zapadała jeszcze większa niezręczna cisza.
Bo wyobraźcie sobie sytuację,
dziewczyna z dobrej, porządnej rodziny, zdolna w kierunkach humanistycznych, w
ścisłych - nie licząc chemii - dość nieogarnięta, w której wszyscy widzą
przyszłego historyka („Taka pasja! Tak dobrze zdana matura!”), albo polonistę („Taka
znajomość literatury! Tyle konkursów!”), marzą o tym by poszła na prawo
(uchowaj Boże…!), nagle ogłasza, że idzie na język arabski. I obok krzyków „Chyba
nie chcesz tam wyjechać?!” i wspierających, choć też lekko zdziwionych
rodziców, jest ogólna konsternacja… czemu arabski?!
Nie lubię mówić, że coś dzieje się
przez przypadek, ale tak – na specjalizację arabską trafiłam totalnie
przypadkowo. Po otrzymaniu wyników złożyłam podania na trzy kierunki na
Uniwersytecie Jagiellońskim: rosjoznastwo, judaistykę i studia bliskowschodnie.
Od kilku lat interesowałam się Izraelem, zarówno historią jego powstania, jak i
obecną polityką, a w międzyczasie wybuchły Arabskie Wiosny i wojny domowe na
półwyspie, więc zerkałam też na arabski świat. Chciałam się uczyć hebrajskiego,
zwiedzić Izrael, zająć się nim. Wiedziałam, że jeśli teraz się nie zdecyduję,
to możliwe, że drugiej szansy nie będzie. Przyjęto mnie na wszystkie trzy
kierunki, a ja zdecydowałam się na studia bliskowschodnie, bo to niemal politologia
z dużym naciskiem na język, a judaistyka ma współczesny Izrael dopiero na
magisterce. Pojechałam do Krakowa, zawiozłam dokumenty, wybrałam język
hebrajski i czekałam na październik. W międzyczasie doszły mnie słuchy, że na
hebrajski jest za mało osób i nie otworzą lektoratu. Tydzień przed rozpoczęciem
roku akademickiego potwierdzono to oficjalnie, a nas, niedoszłych hebraistów,
zapisano na arabski. Wierzcie mi, byłam wściekła.
W październiku pojawiłam się na uczelni
z fochem na arabski i cały system nauki tego języka. Byłam rozżalona, co będę
ukrywać, bo całe wakacje uczyłam się podstaw hebrajskiego, oglądałam filmiki,
słuchałam poprawnej wymowy, oglądałam izraelskie vlogi kosmetyczne (tak!)
rozpływając się nad brzmieniem języka. A tu arabski. Nie mówię, że nigdy nie
chciałam się go uczyć, miałam go w planach… ale za kilka lat, jak opanuję mój
wymarzony hebrajski. Tymczasem nie wiedziałam nawet, co oznaczają te dziwne
wstążeczki, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy litera, o wyrazach nie wspominając.
źródło |
Powoli zaczęłam się uczyć liter. Nie
jesteśmy filologią, więc alfabet wałkowaliśmy ekstremalnie długo (mam wrażenie,
że filolodzy po tym czasie swobodnie już czytają małe notki prasowe), a ja
coraz bardziej miałam ochotę uciekać. Wiecie, miałam złe podejście, coś na
zasadzie na złość mamie odmrożę sobie uszy, czyli nie daliście mi, paskudy, hebrajskiego,
to nie będę uczyła się arabskiego. Nie dziwota, że oblewałam kolokwium za
kolokwium, miałam w sesji poprawkowej egzamin semestralny, a ja byłam coraz
bliżej podjęcia decyzji, że po końcu roku uciekam na judaistykę i tyle mnie
widzieliście, bo przecież mi nie idzie (ciekawe dlaczego…?). Ale najpierw
musiałam wytrwać do sesji letniej, musiałam się uczyć. Więc przysiadłam z
koleżanką do nauki, spędzałam wieczory na nauce dziwnych słówek, przepisywałam
po dziesiątki razy nowe wyrazy, a drzwi do szafy zapełniła się naklejonymi
tabelkami gramatycznymi. I wiecie co? Stwierdziłam, ze to nie taki zły język,
że jest on całkiem… sympatyczny.
Ciekawe, zawsze kojarzyłam literę Ta jako dwóch ludzi na łódce; źródło |
Dotrwałam do sesji letniej, którą
zdałam nie licząc, no zgadnijcie, arabskiego, ale idąc we wrześniu na egzamin
poprawkowy wiedziałam, że nie mam zamiaru się przenosić i zostanę na tym
kierunku do końca kariery studenta. Bo polubiłam przede wszystkim nasz rok,
zaczynaliśmy z ponad osiemdziesięcioma osobami, a obecnie jest nas na trzecim
roku około czterdziestu. Dużo więcej osób jest na dalekowschodnich i co
ciekawe, chodzą plotki, że nasza specjalizacja nie byłaby taka duża, gdyby nie
osoby, które nie dostały się na arabistykę… albo japoński. Nie mnie to obalać,
albo potwierdzać. Nie zmienia to jednak, że szybko się zintegrowaliśmy,
polubiliśmy. Okazało się, że na trzecim roku można dowolnie wybierać przedmioty
jakie się chce, więc po podstawowych typu „Wstęp do islamu”, „Wstęp do
cywilizacji muzułmańskiej”, „Geografia państw arabskich”, czy „Historia
Imperium Osmańskiego”, mogłam dowolnie dobierać przedmioty z kulturowych,
socjologicznych lub politycznych.
A arabski? Arabski cieszy mnie jak
nigdy przedtem, szczególnie, że rozumiem coraz więcej, choć z mówieniem dalej
mam dość spory problem i stres. Ale przyjemnie jest odebrać wiadomość po
arabsku na face boku, czy WhatsAppie i odpisać na nią od razu, zamiast wertować
słowniki w poszukiwaniu słówek, których totalnie nie znam. Sprawia mi
przyjemność spisywanie słówek, które przedostały się do polskiego, czy
rosyjskiego, siedzieć nad tłumaczeniami poezji, czy słuchać wywiadów, programów
informacyjnych. Bo coraz więcej umiem, coraz lepiej rozumiem. I zawsze można
rzucić słówkiem, które brzmi jak okrzyk bojowy, a tak naprawdę jest nazwą
zwierzęcia, czy innym równie niegroźnym słowem.
źródło |