sobota, 10 października 2015

Dziwne robaczki i kręcone wstążeczki, czyli początki z arabskim



Gdy mówiłam jeszcze rok, dwa lata temu o moim kierunku studiów – studia bliskowschodnie – zapadała niezręczna cisza, oczekiwanie podpowiedzi, albo strzelanie kulami w płot, co się robi na takich studiach i, najważniejsze, co się robi po ich ukończeniu. Co się robi po magisterce – nie wiem, jestem dopiero na półmetku. Ale w trakcie uczymy się o kulturze, polityce, historii państw arabskich i przede wszystkim języka. Po stwierdzeniu, że będę się uczyła arabskiego zapadała jeszcze większa niezręczna cisza.

Bo wyobraźcie sobie sytuację, dziewczyna z dobrej, porządnej rodziny, zdolna w kierunkach humanistycznych, w ścisłych - nie licząc chemii - dość nieogarnięta, w której wszyscy widzą przyszłego historyka („Taka pasja! Tak dobrze zdana matura!”), albo polonistę („Taka znajomość literatury! Tyle konkursów!”), marzą o tym by poszła na prawo (uchowaj Boże…!), nagle ogłasza, że idzie na język arabski. I obok krzyków „Chyba nie chcesz tam wyjechać?!” i wspierających, choć też lekko zdziwionych rodziców, jest ogólna konsternacja… czemu arabski?!

Nie lubię mówić, że coś dzieje się przez przypadek, ale tak – na specjalizację arabską trafiłam totalnie przypadkowo. Po otrzymaniu wyników złożyłam podania na trzy kierunki na Uniwersytecie Jagiellońskim: rosjoznastwo, judaistykę i studia bliskowschodnie. Od kilku lat interesowałam się Izraelem, zarówno historią jego powstania, jak i obecną polityką, a w międzyczasie wybuchły Arabskie Wiosny i wojny domowe na półwyspie, więc zerkałam też na arabski świat. Chciałam się uczyć hebrajskiego, zwiedzić Izrael, zająć się nim. Wiedziałam, że jeśli teraz się nie zdecyduję, to możliwe, że drugiej szansy nie będzie. Przyjęto mnie na wszystkie trzy kierunki, a ja zdecydowałam się na studia bliskowschodnie, bo to niemal politologia z dużym naciskiem na język, a judaistyka ma współczesny Izrael dopiero na magisterce. Pojechałam do Krakowa, zawiozłam dokumenty, wybrałam język hebrajski i czekałam na październik. W międzyczasie doszły mnie słuchy, że na hebrajski jest za mało osób i nie otworzą lektoratu. Tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego potwierdzono to oficjalnie, a nas, niedoszłych hebraistów, zapisano na arabski. Wierzcie mi, byłam wściekła.

W październiku pojawiłam się na uczelni z fochem na arabski i cały system nauki tego języka. Byłam rozżalona, co będę ukrywać, bo całe wakacje uczyłam się podstaw hebrajskiego, oglądałam filmiki, słuchałam poprawnej wymowy, oglądałam izraelskie vlogi kosmetyczne (tak!) rozpływając się nad brzmieniem języka. A tu arabski. Nie mówię, że nigdy nie chciałam się go uczyć, miałam go w planach… ale za kilka lat, jak opanuję mój wymarzony hebrajski. Tymczasem nie wiedziałam nawet, co oznaczają te dziwne wstążeczki, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy litera, o wyrazach nie wspominając.

źródło
 Powoli zaczęłam się uczyć liter. Nie jesteśmy filologią, więc alfabet wałkowaliśmy ekstremalnie długo (mam wrażenie, że filolodzy po tym czasie swobodnie już czytają małe notki prasowe), a ja coraz bardziej miałam ochotę uciekać. Wiecie, miałam złe podejście, coś na zasadzie na złość mamie odmrożę sobie uszy, czyli nie daliście mi, paskudy, hebrajskiego, to nie będę uczyła się arabskiego. Nie dziwota, że oblewałam kolokwium za kolokwium, miałam w sesji poprawkowej egzamin semestralny, a ja byłam coraz bliżej podjęcia decyzji, że po końcu roku uciekam na judaistykę i tyle mnie widzieliście, bo przecież mi nie idzie (ciekawe dlaczego…?). Ale najpierw musiałam wytrwać do sesji letniej, musiałam się uczyć. Więc przysiadłam z koleżanką do nauki, spędzałam wieczory na nauce dziwnych słówek, przepisywałam po dziesiątki razy nowe wyrazy, a drzwi do szafy zapełniła się naklejonymi tabelkami gramatycznymi. I wiecie co? Stwierdziłam, ze to nie taki zły język, że jest on całkiem… sympatyczny.
 
Ciekawe, zawsze kojarzyłam literę Ta jako dwóch ludzi na łódce; źródło

 Dotrwałam do sesji letniej, którą zdałam nie licząc, no zgadnijcie, arabskiego, ale idąc we wrześniu na egzamin poprawkowy wiedziałam, że nie mam zamiaru się przenosić i zostanę na tym kierunku do końca kariery studenta. Bo polubiłam przede wszystkim nasz rok, zaczynaliśmy z ponad osiemdziesięcioma osobami, a obecnie jest nas na trzecim roku około czterdziestu. Dużo więcej osób jest na dalekowschodnich i co ciekawe, chodzą plotki, że nasza specjalizacja nie byłaby taka duża, gdyby nie osoby, które nie dostały się na arabistykę… albo japoński. Nie mnie to obalać, albo potwierdzać. Nie zmienia to jednak, że szybko się zintegrowaliśmy, polubiliśmy. Okazało się, że na trzecim roku można dowolnie wybierać przedmioty jakie się chce, więc po podstawowych typu „Wstęp do islamu”, „Wstęp do cywilizacji muzułmańskiej”, „Geografia państw arabskich”, czy „Historia Imperium Osmańskiego”, mogłam dowolnie dobierać przedmioty z kulturowych, socjologicznych lub politycznych.

A arabski? Arabski cieszy mnie jak nigdy przedtem, szczególnie, że rozumiem coraz więcej, choć z mówieniem dalej mam dość spory problem i stres. Ale przyjemnie jest odebrać wiadomość po arabsku na face boku, czy WhatsAppie i odpisać na nią od razu, zamiast wertować słowniki w poszukiwaniu słówek, których totalnie nie znam. Sprawia mi przyjemność spisywanie słówek, które przedostały się do polskiego, czy rosyjskiego, siedzieć nad tłumaczeniami poezji, czy słuchać wywiadów, programów informacyjnych. Bo coraz więcej umiem, coraz lepiej rozumiem. I zawsze można rzucić słówkiem, które brzmi jak okrzyk bojowy, a tak naprawdę jest nazwą zwierzęcia, czy innym równie niegroźnym słowem.

źródło

czwartek, 8 października 2015

Imperium Miłości, reż. Hilal Saral

źróło


         Nikt nie spodziewał się, że „Wspaniałe Stulecie” przyciągnie każdego dnia przed telewizory ponad 1,5 miliona widzów. Rekordowa popularność serialu zaskoczyła chyba samych rządzących TVP, co widać chociażby w dość nietypowej porze emisji (co ciekawe nie zmieniono jej, a kolejne tureckie seriale są w równie dziwnych porach). Jednak telewizja dobrze przeczytała statystyki i odrobiła zadanie domowe – od początku jesieni można oglądać w telewizji kolejne seriale znad Bosforu. Między innymi „Kurta Seyita ve Surę”, czyli „Imperium Miłości”.


       Serial ponalazłam dwa miesiące wcześniej przed jego telewizyjną premierą, kiedy jeszcze nie miałam pojęcia, że na jesieni zagości na TVP2. Dostępny był w Internecie z rosyjskim lektorem, ale podczas ostatniego przeziębienia i przymusowego spędzania dni w łóżku – znacie ten stan, kiedy macie tysiące rzeczy do zrobienia, a nie jesteście się w stanie ruszyć z łóżka, jednocześnie mając już po wyżej uszu leżenia? – odświeżyłam sobie tę turecką produkcję, tym razem w ojczystym języku.

        A fabuła rozgrywa się w moim ulubionym czasie. Jest rok 1916, Piotrogród, Kurt Seyit Eminof podczas balu poznaje Aleksandrę "Szurę" Wierszeńską. Kurt i Szura zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, ale na stają obie rodziny – Eminofowie i Wierszeńscy - rodzina Kurta chce, aby mężczyzna poślubił Turczynkę, a rodzice Szury chcą ją wydać za Rosjanina. Wiosną 1917 roku wybucha rewolucja przeciwko Mikołajowi II i sytuacja białogwardzistów staje się dramatyczna przez rosnących w siłę bolszewików.. Bohaterowie muszą ukrywać się, aby ocalić siebie i swoich najbliższych. Kurt Eminof i Szura Wierszeńska wyjeżdzają do Ałuszty na Krym, ale nawet tam nie będą bezpieczni i sielsko szczęśliwi.

     Serial urzekł mnie całością fabuły – myli się ten, kto myśli, że wszystko będzie opływało w sielskiej atmosferze miłości „tych wykwintnych, pięknych, poetycznych ludzi"[1]. Owszem, obraz wojny i późniejszej władzy bolszewików jest przedstawiony stosunkowo delikatnie i osoba, która orientuje się w historii mogłaby się nawet zżymać, że nie pokazano nawet ułamka terroru jaki panował i jak bardzo zagrożeni byli białogwardziści… ale to nie o to chodziło. Chciano pokazać historię miłości w czasach trudnych, zarówno dla Rosjan, jak i dla Turków w Imperium Osmańskim, czy Imperium Rosyjskim. Chciano pokazać miłość, która miała być naprzeciw zawirowaniom historii. I to się udało. Historia Kurta i Szury właśnie taka jest, idealizowana i naprzeciw wszystkiemu. Na tle czasów trudnych, ale eleganckich i powodujących myślenie, jak to: „szkoda, że nie żyłem sto lat temu. Sto lat temu było jeszcze dobrze. Istniały jeszcze potężne instynkty i potężne namiętności (…)”[2]. Pokazano też wiernie turecko-tatarskie rodziny, społeczność Tatarów z ich tradycją, kulturą, która stoi w pewnym rozkroku pomiędzy życiem w Rosji i przejmowaniem pewnych wzorców i zachowań z niej, a jednocześnie mocnego trzymania się własnej tożsamości przez strój, sposób życia oparty o tradycję.

źródło

       Serial początkowo się dłuży. I to bardzo. Siadłam przed komputerem z niecierpliwością czekając na rozwój akcji i czekałam ładnych kilka odcinków. Początkowo myślałam, że to przez język – oglądałam przecież po rosyjsku, nie wszystko rozumiałam od razu – ale w z polskim lektorem oglądało się początkowo równie opornie. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko spokojnej akcji, długim sekwencjom opartych na rozmyślaniach, czy dialogach egzystencjalnych – uwielbiam to zarówno w filmach, jak i w literaturze. Ale to musi być po coś. Bohaterka jest z dala od ukochanego i tęskni – cudownie, ale niech za tym idzie jakaś jej przemiana i refleksja, niech wciągnie nas jej stan. Tutaj niestety tego brakło, bohaterowie snuli się z punktu A do punktu Be, a rzeczy – mam wrażenie – początkowo same im się przydarzały. Potem akcja przyspieszyła, zaczęła się rewolucja, zmiana społeczna i wydarzenia, które pchały się do życia bohaterów przysłoniły dłużyzny i przyspieszyły akcję.
  
        Jednak diabeł tkwi w szczegółach i drugim minusem było tło historyczne. I chociaż muszę powiedzieć, że z kostiumami poradzono sobie dobrze – do ideału jeszcze bardzo daleko, ale myślałam, że będzie bardziej ahistorycznie (chociaż niektóre stroje są zrobione ze współczesnych gotowców, to widać), ale wybrnięto z tego, jak w innych telewizyjnych produkcjach, czyli poprawnością bez szaleństw – to przedstawienie tego, jak wyglądała Rosja w czasie I wojny światowej leży całkowicie i dogorywa. Wiem, że większość widzów nie zwróci na to większej uwagi, ale stolica kraju w stanie wojny (na której powoli, ale nieubłaganie się wykrwawia), w dodatku w przeddzień rewolucji i wojny domowej wygląda… jakby wojny zupełnie nie było. Oczywiście mamy mężczyzn w mundurach, mamy też zagrożenie pojawiające się w rozmowach, nawet aresztowania i ścigania i zdrady, ale gdzie głód, masowy terror wobec arystokracji? Mamy przecież 1917 rok, wtedy większość artykułów była niedostępna, panował głód, a większość normalnych przedwojennych produktów było ratytasem, albo pozostawał w sferze marzeń (zależy od klasy społecznej), a do tego miały miejsce masowe rozstrzeliwania wyższych oficerów carskich (często całych rodzin), zamykanie prasy (niemal każdej) i masowy terror wśród klasy średniej i wyższej. Zagrożenie widać w serialu dopiero w momencie, kiedy rewolucja dociera na Krym, wtedy człowiek ma wrażenie, że coś zaczęło się dziać. Ale jestem pierwszowojennym i carsko-rosyjskim freakiem, przepraszam.


      Na zakończenie jeszcze dodam, że historia pokazana w „Imperium Miłości” wydarzyła się w rzeczywistości. Nermin Bezmen w 1999 roku napisała książkę „Kurt Seyt ve Shura”, a trzy lata później opublikowała „Kurt Seyt ve Murka”, obie książki są historią młodości, miłości i życia jej dziadka – Kurta Seyta. Nermin spędziła sześć lat na badaniu historii rodzinnej, a opowieści i listy Walentyny (siostry Szury) stały się de facto podstawą do opowiedzenia miłości Kurta i Szury. A nie jest to historiach, w której powiedzielibyśmy, że żyli długo… ale czy razem i szczęśliwie dowiesz się, czytelniku, oglądając serial.

    Komu polecam: na pewno romantyczkom, które lubią historię o pięknych ludziach, wielkich namiętnościach, jeszcze większych przeszkodach na ich drodze i to wszystko jeszcze w kostiumie. Nie, nie ironizuję tutaj. Osoby, które lubią obyczajowe seriale w kostiumie, dramaty z historią w tle będą szczerze zachwycone.

      Komu nie polecam: osobom, które wolą wartką akcję i aktywnych bohaterów. Tutaj i akcja i bohaterowie płyną swoim rytmem. Wierność historyczna może też razić historyków. Możecie, kochani retro-fani, spojrzeć na to przez palce... albo odpuścić.

 Książka Nermin Bezmen nie została przetłumaczona na język polski, ani angielski, szkoda.
_______________
[1] E. Orzeszkowa, Nad Niemnem

[2]W. Reymont, Ziemia obiecana
Niestety, w obu przypadkach nie mogę podać stron z książki, na której są cytaty, bo spisywałam je z notatnika z ulubionymi fragmentami z książek.

poniedziałek, 5 października 2015

Karbala, Piotr Głuchowski, Marcin Górka


Tytuł: Karbala
Autorzy: Piotr Głuchowski, Marcin Górka
Wydawnictwo: Agora SA
Data wydania: 20 sierpnia 2015
Gatunek: literatura faktu
Liczba stron: 384




    Rok 2003: w Iraku polscy żołnierze zaczynają misję stabilizacyjną, w Polsce panuje podniecenie i żywe emocjonowanie się tematem. Nie pamiętam tego. Miałam dziewięć lat i zerową świadomość polityczną, czy społeczną. Ważniejsza była szkoła, pójście do czwartej klasy, zmiana wychowawców. Zainteresowanie sprawami Polski: zerowe. Tylko tata śledził ciągle komisje śledcze, posiedzenia sejmu, oglądał wiadomości, w których pewnie mówili coś o Iraku. Może, nie pamiętam.


      Za książkę chwyciłam według zasady „Najpierw książka, potem film”. Zaczęłam ją czytać z pewną obawą, bo po dynamicznym fragmencie obrony City Hall w Karbali przenosimy się daleko od Iraku, bo do Polski, na długo przed misją – do lat dziewięćdziesiątych. Obawiałam się, że opisy przygotowań do misji rozciągną akcję, usnę nad książką, albo – nie daj Boże! – odłożę nieprzeczytaną. Wiesz, takie opisy, które zniechęcają do dalszego swoją formą, mimo, że samej książki jesteś ciekawy, że aż ciekawość Cię zżera, ale do czytania ciężko się zabrać… przez właśnie długie wprowadzenia. Tu tak nie było. Obok wątku polskiego mamy wątek pierwszej zmiany w Iraku. Jesteśmy ciągle w ruchu, ciągle coś się dzieje. Autorzy przez zarysowanie tła pokazali, jak Polacy byli przygotowani, zarówno pod względem wiedzy o kraju, jak i sprzętu, którym dysponowali. A sprzęt był taki, że nasi chłopcy obijali samochody deskami i kamizelkami kuloodpornymi żeby były bardziej wytrzymałe. Piotr  Głuchowski i Marcin Górka zastosowali dobry zabieg żeby pokazać pełnie tego, co działo się wokół misji w Iraku – obok głównego bohatera, któremu towarzyszymy od wspomnianych lat 90-tych, mamy też wspomnienia innych żołnierzy, żołnierzy z pierwszej zmiany, żołnierzy drugiej zmiany, którzy pracowali na punktach kontrolnych, w innych bazach. Towarzyszymy im w czasie wojny, a potem, przez cytowanie ich wypowiedzi, dowiadujemy się, co działo się z nimi chociażby po powrocie do domu. Obok spraw wojskowych opisane są wiadomości, którymi żyje ówczesna Polska na co dzień – czy choinki dotrą do żołnierzy na czas, czy wzrasta przemoc w szkołach skoro uczeń włożył nauczycielowi kosz na głowę, co z kasami fiskalnymi w taksówkach. O dziwo, czytają te opisy z zaskoczeniem zauważałam „Pamiętam to!” – te informacje, z perspektywy ponad dziesięciu lat mogę uznać je za bzdurne, zapadły mi w pamięć, wryły się na tyle mocno, że po latach stwierdzam „tak było, pamiętam”. Pierwszych informacji o Iraku nie pamiętam wcale.

„Dobiegłem do muru, przykucnąłem, karabin na kolanach, a kolana mi latają i pierwsza myśl taka: matko… co ja tu robię? Jutro się rotuję do domu. Pierdolę. Nie dam się zabić. Nie dam się spalić. Pół godziny temu wkurwiałem się na wadze w bazie, że obozowa biurokracja zasrana, że rozkazy wolno idą, że nas nie informują, gdzie i po co jedziemy, że mało informacji, że żołnierz z bronią zawsze ostatni w łańcuchu… same pierdoły jakieś. A teraz nagle jestem na wojnie. Widzę płonącego żywcem człowieka, widzę piekło…”[1]

      Książka nie traktuje nas jak dzieci. Nie dostajemy bajki na dobranoc, w której mamy podział na dobrych i złych, a zło zawsze przegrywa. Wojna nie jest bajką i nie jest pięknym, epickim, patetycznym obrazem. Bohaterowie „Karbali” mówią wprost o tym, co widzieli. Bez ozdobników, bez wygładzania, wybielania, czy autocenzury, bo przecież to idzie w publikę. Przełamano pewne tabu, które mówiło, że Irak był misją stabilizacyjną. Jak zauważył jeden z żołnierzy – na misję stabilizacyjną nie jedzie się uzbrojonym po zęby. Opisy też nas nie oszczędzają. Co prawda nie leje się krwią na lewo i prawo - aczkolwiek opis placu przed City Hall po zamachach samobójców jest plastyczny i szczegółowy do tego stopnia, że nie masz wątpliwości czytelniku, ile krwi było, jak bardzo poraniono ludzi i co się za kim ciągnęło w momencie nakładania człowieka na nosze – ale daje się odczuć, że to nie były wakacje, że wojna wcale się nie skończyła. Chociaż w Polsce mówiono inaczej:

„Gdy Irakijczycy zbierają swoich zabitych pod City Hall, do Bagdadu przylatuje delegacja polskich parlamentarzystów z marszałkiem senatu, amerykanistą Longinem Pastusiakiem na czele. Senatorowie wylecieli z Warszawy w świetnych humorach. Mają poznawać „prawdziwe życie żołnierza” w bazach w Babilonie i w Karbali (…) - Najlepsza była pani senator w szpilkach (…) Grzęzła w piachu co rusz. Przyjechała na wycieczkę i miała ubaw z fotografowania się z przystojniakami w mundurach. (…) Przy wjeździe do bazy parlamentarzyści są zaskoczeni ilością środków bezpieczeństwa. Betonowe mury, druty kolczaste, wieże z ciężkimi karabinami, wartownicy z psami – trochę to dziwne, skoro sytuacja w Iraku jest <<ustabilizowana>>”[2]

         Ogromne ukłony za wytłumaczenie zawiłości sprawy – nie tylko Irak za czasów Husajna został opisany, opisano także sadrystów, kim jest Muktad As-Sadr, dlaczego zdobył popularność, jak „rekrutowało” się bojowników w imię jego ideałów, wytłumaczono kim byli zamachowcy-samobójcy, ale zarysowano też znaczenia święta Aszura, wytłumaczono podział na szyitów i sunnitów, wyłożono historyczne i religijne znaczenie Karbali. Słowem, zrobiono wszystko żeby czytelnik zrozumiał na jakiej płaszczyźnie i z jakim tłem działa się obrona City Hall i cała iracka sprawa. I zachwyciła mnie dbałość o dobry zapis arabskich nazw, tam gdzie w zapisie arabskim jest podwojenie – mamy w tłumaczeniu podwojenie litery, zwracana jest uwaga na poprawne określanie, czyli jest Al-Falludża, ale już An-Nadżaf, nie Al-Nadżaf*

      Podsumowując, „Karbala” Piotra Głuchowskiego i Marcina Górki to dobry, stylizowany na doniesienia prasowe, albo relacje na żywo, reportaż o jednej z najważniejszych bitew polskich żołnierzy. Reportaż, który nie bał się pokazać, jak naprawdę wyglądał Irak, co tak naprawdę musieli robić żołnierze i w jak patowej sytuacji się znaleźli. To też książka o prawdziwym obliczu wojny, nie tym z ekranów telewizora, nie tym, w którym jest wątek żołnierza, który przed strzałem ma rozważania o życiu i śmierci, i swojej rodzinie. Tutaj przedstawione jest proste myślenie: jeśli ja go nie zastrzelę, to zaraz on zastrzeli mnie. Nie nazwałabym tej książki arcydziełem reportażu, ale reportażem, który jest bardzo, bardzo dobry, który wciąga, który nie pozwala przestać myśleć o sytuacji na Bliskim Wschodzie, który soczystością opisów daje konkretne, wymowne obrazy, a nie suche sprawozdanie. To reportaż, który jest kawałem dobrze odrobionej merytorycznej pracy domowej – systematyzuje wiedze i pozwala się zorientować w sytuacji nawet laikowi. Nie pogubicie się w informacjach.

Wniosek z całej recenzji: Nie zapraszam Cię do przeczytania tej książki. Ja Cię poganiam żebyś ją przeczytał. I to teraz, zanim zapomnisz, że istnieje. Bo stracisz dużo, jeśli po nią nie sięgniesz.

Dla kogo: dla fanów Clancy'ego, dla wielbicieli reportaży i ludzi śledzących kolejne publikacje korespondentów wojennych, dla osób, którzy chcą dostać rzetelnych, ale nienaukowych informacji o wojnie w Iraku z bogatym tłem, przyczynami wybuchu, złożonością sytuacji, tłem religijno-społecznym

Komu nie polecam: osobom, które wolą literaturę łatwą, szybką i przyjemną, które nie lubią brutalnych opisów i uważają, że wojna jest romantyczna.

*strasznie irytuje mnie pewne niechlujstwo językowe wynikające z nieznajomości podstaw arabskiego. Przejawia się to tym, że np. w mediach prezydent Egiptu figuruje jako Al-Sisi, zamiast As-Sisi (co ciekawe, polskie media podają poprawną formę, anglojęzyczne błędną, zapewne za angielską wikipedią), ale o literach słonecznych i księżycowych będzie w osobnym, językowym, poście.
[1]Głuchowski P., Górka M., Karbala, Agora SA, Warszawa 2015, s. 153
[2] tamże, s. 196-197

piątek, 2 października 2015

Orientalny Plan Podróży: Jesień




      Znacie ten stan, kiedy macie ogrom spraw do załatwienia, chcecie ogarnąć je wszystkie, planujecie wszystko co do minuty, łącznie z posiłkami i spaniem, a potem wszystko się sypie i ze wszystkim jesteście w plecy, a na koniec choróbsko przygwożdża Was do łóżka? Witajcie w moim życiu z ostatniego tygodnia. Jednak dziś już do Was wracam, wykurowana z pomysłami na piękną, słoneczną, złotą i orientalną jesień.
       
      Jesienią zawsze wzrasta u mnie poziom czytelnictwa – wcześniejsze wieczory, ciepły koc (albo kot), gorąca herbata i dobra, klimatyczna książka. Z przyjemnością sięgam po książki cięższe – klasykę, powieści obyczajowe, w których szczęście jest dalej niż na wyciągnięcie ręki, reportaże, wspomnienia. Jakiś czas temu skończyłam „Karbalę”, niedawno odłożyłam „Tłumaczkę” Laili Abouleli i mam zamiar zająć się wspomnieniami o Libanie Nady Awar Jarrar „Dreams of Water”. Albo sięgnę po wspomnienia Sorayi Esfandiary Bachtiari i Farah Diby, dwóch żon szacha Iranu, i przyjrzymy się pałacowemu życiu w Teheranie połowy XX wieku. 

       Jesień to też dobry czas na seriale. Leżąc w łóżku udało mi się po raz drugi obejrzeć „Imperium Miłości” z czego się bardzo cieszę, bo pierwszy raz oglądałam z rosyjskim lektorem i wtedy jeszcze nikt nie spodziewał się, że w Polsce będzie taka moda na tureckie seriale. Mam nadzieję, że na fali popularności pokażą w naszej telewizji chociażby serial "Fatmagülün Suçu Ne", który widziałam i z chęcią Wam zrecenzuję. Przeniesiemy się też dalej na wschód, do Pakistanu, by obejrzeć dramatyczny podział między Pakistanem, a Indiami w serialu „Dastaan”. Zajrzymy też do Indii – lubicie uwspółcześnianie klasyki literatury? Po indyjskiej, uwspółcześnionej wersji „Dumy i uprzedzenia” byłam bardzo negatywnie nastawiona do tego typu zabiegów, ale „Ram-Leela” mnie oczarowali. Napiszę Wam wkrótce o tym.

     Rozpoczynam też serię postów językowych, na pierwszy ogień pójdzie arabski, którego już nie mogę się doczekać na uczelni i mam nadzieję, że nie zapomniałam tak wiele przez wakacje. Co sobotę, od 10 października, będą ukazywały się posty przybliżające ten piękny, melodyjny, ale jednak lekko przerażający w pierwszym wrażeniu język. Opiszę swoje pierwsze wrażenia z nauki, wytłumaczę, czym jest standardowy arabski i czy nam się w czymkolwiek kiedyś przyda, pokażę kaligrafię i mam nadzieję, że porozmawiamy o różnych dialektach. Wierzę, że przekonacie się do niego, tak jak mnie przekonał.

     A Wy, jak lubicie spędzać jesień? Macie jakieś plany na najbliższy czas? Napiszcie mi o tym, ja tymczasem muszę umykać pakować się i zaczynać nowy rok akademicki.

Do zobaczenia