czwartek, 17 września 2015

Karbala, reż. K. Łukaszewicz



"Karbala", reż. K. Łukaszewicz, Polska 2015



     Filmy wojenne, które widziałam spokojnie można policzyć na palcach jednej ręki. Nawet nie dlatego, że nie lubię, jakoś nie po drodze mi z nimi i mając inne pozycje kino wojenne schodzi na dalszy plan. W tym wypadku nie musiałam być długo namawiana. Sama chciałam iść. I to jak najszybciej. Tylko, że szłam z obawami. Z resztą nie tylko ja. Obawy były niemal o wszystko: bo to polski film, czy patos nie będzie wylewał się z ekranu, czy trailer nie okaże się lepszy od filmu, czy nie będzie tandetnie, czy będzie wątek romansowy (Boże uchowaj!), czy aktorsko film da radę (nie przepadam za Królikowskim i Lichotą). Ale, 11 września godzina 14:00 i krakowskie kino – niemal pusta sala, cisza, spokój i wielki ekran przede mną.
 
      Znacie pewnie te historię: wiosna 2004 roku, Amerykanie hasają po Iraku, choć mniej żwawo i swawolnie niż rok wcześniej, bo Irakijczycy zorientowali się, że mają kolejną okupację i zaczynają stwarzać problemy. Szczególnie, że mają charyzmatycznego przywódcę - Muktada As-Sadra. A w środku tego bałaganu Polacy. Zbliża się Aszura, czyli muzułmańskie święto z procesjami pasyjnymi, które Polacy żartobliwie określają „Wielkanocą”. W czasie tego święta bojówki Sadrystów zaczynają atakować City Hall w Karbali, ośrodek władzy w mieście i ważny punkt strategiczny. Oddział żołnierzy dowodzony przez Kalickiego (Bartłomiej Topa) rusza do Karbali z misją utrzymania celu do czasu przybycia wsparcia. Wsparcie nie przybywa, w całej Karbali zamieszki, kontakt z bazą został zerwany, a żołnierskie racje topnieją. Z każdą minutą maleją szanse na przetrwanie ataku bojówek...

źródło

      Z sali wyszłam na poły z ulgą (udało się, nie spierniczono!), na poły z zygzakiem, że jednak można było lepiej. A gdzieś wśród tych uczuć miotało się podekscytowanie. Bo film jest dobrze rozpisany. W odpowiednim momencie rozpoczyna historię, kiedy polscy żołnierze lecą do Iraku. Nie mamy długich i łzawych scen pożegnań rodzinnych, nie mamy tekstów o wylocie na misję w imię wolności, sprawiedliwości i pomocy. Jest powiedziane wprost – kredyt jest, remont sam się nie opłaci, a na miejscu trzeba działać. I uważać na siebie. W filmie zawarto szczegóły, o których niektórzy mogli nie wiedzieć – Polacy wzmacniający samochody deskami i kamizelkami kuloodpornymi, pokazanie dlaczego lepiej nosić koszule w długim rękawem. Brutalność dobrze wyważono – żołnierze nie mówią jak panienki z pensji, nie rumienią się na świerszczyki, krew leje się w odpowiednich ilościach, by film był dopuszczony do kin. Chociaż osoba, która czytała książkę wie, że pokazano procent z piekła, które się wówczas działo, nie tylko z udziałem Polaków, ale chociażby chłopaków z Blackwater.

      Aktorsko też obalono moje wątpliwości – pierwszoligowi aktorzy i ci opatrzeni w serialach telewizyjnych to była mieszanka, która mogła zawalić. Nie zawaliła i nawet Lichota, którego kojarzyłam głownie z produkcji telewizyjnych i jednej maniery grania, wypadł przekonywująco. Najlepiej wypadł Topa, dźwigając na sobie cały film, zagrał żołnierza starej daty, który trzeźwo patrzy na sytuację i nie wierzy w sztampowe hasła. I bardzo dobrze mówi po rosyjsku – scena, w której rozmawia na przemian po angielsku i rosyjsku z Getowem (Hristo Shopov, swoją drogą świetny aktor) oprócz treści przykuwa też formą – angielski Topy z mocnym, polskim akcentem i śpiewny rosyjski obu aktorów, przy którym fani tego języka mogą się rozpływać. O braciach Żurawskich napiszę w trochę innym kontekście chociaż aktorsko mocno dali radę. Niestety Królikowski dla mnie chodził cały film z miną cierpiętnika, który nie wie, co się dzieje, a Łucki, czyli Kazimierz Mazur, był twarzą z „Na Wspólnej” tyle, że w mundurze. Trochę szkoda. Chociaż na ogromny plus trzeba policzyć jeszcze jedną rzecz – każdy mówił w swoim języku, czyli Polacy po polsku, Amerykanie po angielsku, międzynarodowe grupy po angielsku, a Irakijczycy po arabsku. To buduje klimat. I jeszcze Atheer Adel jako Farid – wątek idący równolegle do wątku oblężenia, który momentami przyciąga więcej uwagi niż Polacy. Zdecydowanie mocna strona fabuły.
      I nie było wątku romansowego! Żadnej kobiety, którą na wojnę przygnała miłość do wybranka, więc wkłada mundur i zasuwa z bronią w ręku. Chwała reżyserowi za to, bo nie rozumiem, po co w każdy film wkładać, zwykle niepotrzebny i niepasujący, wątek romansowy. Patos nie wylewał się na salę kinową, ponowne dzięki, chociaż scena z łopoczącą polską flagą była. Ale mój chłopak – który kino wojenne zna lepiej ode mnie – mówi, że w każdym filmie wojennym patos musi być, więc mu wierzę i zaliczam na plus, że nie było więcej.

źródło

       Ale zygzak jednak jest, bo w mojej ocenie film mógł być lepszy. I zacznę od zapoznawania widza z bohaterami. Wrzuceni jesteśmy, razem z dzielnymi żołnierzami, prosto do bazy, potem zaraz akcja zaczyna przyspieszać. I to dobry myk, widz nie zaczyna się nudzić długimi, statycznymi scenami. Źle bo nie zdążymy polubić bohatera, zidentyfikować się z nim, a już się coś z nim dzieje. I nawet było mi szkoda bohaterów granych przez Żurawskich, nawet zabolało mnie, to co się im stało, ale co z tego, kiedy w końcowej scenie w mojej głowie zostało puste „W sumie szkoda bohatera. W sumie…”. Wątek nowych żołnierzy w bazie można było rozciągnąć chociażby o 10 minut, by pokazać ich szerzej widzowi. Wtedy widz by się przejął bardziej. Denerwowało mnie też prowadzenie kamery. Rozumiem dlaczego zastosowano taki, a nie inny sposób kręcenia, obok zbliżeń szerokie plany, ujęcia z ręki obok bardziej statycznych, ale jednak trzęsący się obraz to nie jest komfortowy widok. Na początku byłam w szoku i męczyło mnie to, potem przywykłam, żeby na koniec czuć zirytowanie, kiedy widziałam, że obraz zaczyna skakać. Ale chęć zdynamizowania obrazu ma swoje koszty w odbiorze przez widza. I przyznaję, że kiedy skończyło się oblężenie i wszyscy bohaterowie siedzą (mniej więcej) cali i zdrowi w mojej głowie pojawiło się „Jak to? Już?!”. Cztery intensywne dni, to cztery intensywne dni.

     Krótko podsumowując, bo rozpisałam się dość, ciężko oceniać mi ten film przy innych filmach wojennych, ale jak na polskie kino, które zalicza wzloty i kiczowate upadki „Karbala” wypada bardzo dobrze. Jest solidnym filmem w czasie, którego widz nie raz zaciśnie mocniej palce na oparciu fotela. Brakuje mu kilku minut i scen do bycia idealnym, ale wyszłam z kina zadowolona i z przekonaniem, że będę polecała każdemu, kto mi się napatoczy. Tobie też.

Ocena: 4/5 lub 8/10

2 komentarze:

  1. Uwielbiam filmy i seriale wojenne (hehe LOTR też jest wojenny)! :D Również zamierzam obejrzeć Karbalę i mam podobne obawy. Ale odrobinę je rozwiałaś. Boję się o polskie filmy, nasze kino było kiedyś wspaniałe, obecnie - mocno kuleje. Chociaż pozytywnym zaskoczeniem ostatnich lat byli "Bogowie", którzy przecież też podejmowali trudny temat.
    "Pokazanie dlaczego lepiej nosić koszule z długim rękawem" - i takie szczegóły lubię! Pomijając to, że to fakt znany czy nie, jednak świadczy o dopracowaniu filmu.
    Ocena Karbali na filmwebie taka o - 7 coś. Zasługuje na więcej?

    Pozdrawiam, W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja gdzieś w środku duszy jestem straszną pacyfistką i filmów wojennych unikam jak ognia, naprawdę. Przerażają mnie takie obrazy, ale z drugiej strony książki o takiej tematyce czytam :D Więc może dam szansę, chociażby z ciekawości :D

    OdpowiedzUsuń